Maleńka, licząca ok. 500 mieszkańców i mieszkanek, szwajcarska wioska Romainmotier słynie z dwóch rzeczy: romańskiego opactwa i niezwykłych targów, podczas których szuka się domów dla osieroconych bądź porzuconych książek.
Od 2005 roku drukowane delikwentki, których nikt nie przygarnął, nie trafiają na przemiał, lecz do pracowni miejscowego artysty Jana Reymonda. Obdarza on je nowym życiem, wkomponowując w architekturę otoczenia. W Romainmotier książki spotka się obecnie na każdym kroku – na drzewach, w ramach okien, jako kolumny bądź ozdobę sufitu.
Zachwyca mnie efekt pracy Reymonda. Fascynują mnie przesunięcia znaczeń – słów i przedmiotów. Akceptowane, oswojone, dobrze poznane (heimlich) staje się czymś kompletnie innym, obcym, nieznanym (unheimlich).
Mały przypis:
W 1919 roku Zygmunt Freud poświęcił jeden ze swoich artykułów rozważaniom nad słowem heimlich. Twierdził, aczkolwiek bardzo to upraszczam, że to, co swojskie, domowe, ojczyste, intymne, familiarne zawsze ma swoją drugą stronę – jest równocześnie tym, co skryte, tajemne, podejrzane, demoniczne, dziwne, niepokojące, obce.