Zarówno ja, jak i moi(je) uczniowie(ennice) lubimy gadać (no, w każdym razie ich duża część). Tylko ja mogę to jednak robić otwarcie, oni(e) – jeśli w swej łaskawości nie dopuszczę ich(je) do głosu – kryjąc się po kątach (które są tylko cztery). A przecież: „Krasomówstwo nauczyciela(ki) – pisze autor nagrodzonego w 2012 roku jako najlepszy angielski nauczycielski blog roku nauczyciel-metodyk Ross M. McGill – to częsta przyczyna złego zachowania oraz braku postępów dzieci. Wykładając, odbieramy im okazję do bycia aktywnymi, co spowalnia, o ile nie uniemożliwia, proces uczenia się”.
W minionym roku przeprowadziłam w jednej z klas drugich ankietę nt. mojego mielenia jęzorem. Dwie osoby na 24, Antek i Tymek, uznały, że mówię za dużo. Jedynie dwie? Aż dwie – blisko 10 proc. klasy daje mi sygnał, że coś im przeszkadza w trakcie lekcji. Jestem zresztą przekonana, że pozostała część oceniła mnie tak wysoko, ponieważ nauczycielskie gadanie to codzienność, z którą mają do czynienia od zawsze. Nie przychodzi im zatem do głowy, że mogą (powinni?) przeciwko niemu zaprotestować.
Bella Hansom, nauczycielka i pracownica Minnesota Department of Education, w artykule “Wiedzieć, kiedy powiedzieć” stawia kilka ciekawych pytań związanych z tym tematem: Dlaczego uważamy, że im więcej mówimy, tym więcej nasi(sze) uczniowie(ennice) się uczą? Jakie dowody wskazują na to, że to my wypracowujemy najlepsze rozwiązania i wyciągamy najciekawsze wnioski? Z jakich powodów przedkładamy natychmiastowe wyjaśnianie nad prowokacyjne pozostawianie w „obłoku niewiedzy” pytań otwartych? Gdzie leży przyczyna naszego gniewu, kiedy przerywają, komentują, kwestionują, zadają trudne pytania? Na ile jesteśmy świadomi(e) stopnia trudności używanego przez nas języka, tzn. na ile nie rozprasza on i nie dezorientuje?
Rozważania Hansom kończy stwierdzeniem, że w zależności od przedmiotu na zajęciach nauczyciel(ka) powinien(nna) mówić maksymalnie od 5 do 30 proc. – przeciętnie 10 proc. No cóż, bez stopera się nie obejdzie.